“Nie było żadnej innej drogi” – musiał walczyć po stronie Wermachtu. Historia pana Edwarda Płaczka ze Skrzesówki pod Woźnikami

“Nie było żadnej innej drogi” – musiał walczyć po stronie Wermachtu. Historia pana Edwarda Płaczka ze Skrzesówki pod Woźnikami

Z redakcją portalu Lubliniecki.pl skontaktowali się potomkowie pana Edwarda Płaczka – weterana wojennego, urodzonego w pobliżu Woźnik – prosząc o publikację wywiadu z 2011 roku, którego pan Edward Płaczek udzielił dla brytyjskiego wydawnictwa Herne Hill Society.

Zanim burzliwe koleje losu zaprowadziły go do dzielnicy w południowym Londynie, jako młody człowiek mierzył się z ponurą rzeczywistością drugiej wojny światowej – jego historia wiodła przez przymusowe wcielenie do Wermachtu, walki toczone pod mroźną Moskwą, potyczki z Amerykanami, pobyty w szpitalach, a nawet samookaleczenie, które na pewien czas pomogło Edwardowi Płaczkowi wydostać się z wojennego frontu.

To nieustanne dylematy oraz bolesna rozłąka z rodziną i Ojczyzną. Polskę zobaczył dopiero w roku 1960 lecz komunistyczna bezpieka traktowała go jak wroga i musiał na dobre pożegnać się z ziemią Ojców – Straciłem mój kraj ale zyskałem miejsce, w którym znalazłem miłość i jestem szczęśliwy – tak mówił o Anglii, w której pozostał do ostatnich dni. Zmarł w sierpniu 2014 roku, w swoim domu na Brixton.

Koszmar drugiej wojny światowej sprawił, że niewola, w której przebywał na terenie Francji… była dla niego ulgą.


John Brunton rozmawia z Edwardem Płaczkiem, 88-letnim mieszkańcem Herne Hill. W swojej rozmowie powrócili do ważnych wydarzeń życia pana Płaczka i tego, co doprowadziło go do Herne Hill.

Urodziłem się w październiku 1922 roku w małej osadzie z dwunastoma domami niedaleko miasteczka Woźniki na Śląsku, w południowo-zachodniej Polsce. Mój ojciec posiadał małe gospodarstwo z pięcioma czy sześcioma krowami, czterema świniami, dwoma końmi i stróżującym psem – Burkiem. Opiekował się przybytkiem ze swoją żoną, trzema synami i córką. Ja byłem najstarszym dzieckiem. Miałem 14 lat, kiedy po 8 latach szkoły, rozpocząłem pracę na rodzinnej farmie.

II wojna światowa wybuchła 1 września 1939 roku. Następnego dnia, w sobotni poranek, nadeszły niemieckie oddziały. Pamiętam, jak stałem wtedy w polu obserwując przejeżdżających żołnierzy. Większość przemieszczała się motocyklami – każdy z karabinem maszynowym umieszczonym na wózku bocznym. Odbyło się kilka miejscowych bitew, można było usłyszeć kilka wystrzałów z polowej artylerii. Zginęło kilku mieszkańców, ucierpiały również pojedyncze domostwa.
W początkowym okresie wojny, pozostałem w domu i pracowałem na rodzinnej farmie. Po niedługim czasie Śląsk został anektowany i stał się częścią Niemiec. Czy tego chcieliśmy, czy nie, od tego momentu staliśmy się obywatelami niemieckimi. Pomimo tego, pamiętam tylko jedną osobę, która dołączyła do organizacji nazistowskiej. Podsumowując, wróciliśmy do czasów sprzed roku 1918.

W 1940 roku zostałem wezwany do kwalifikacji wojskowej. W marcu 1942, tak jak mój ojciec, podczas poprzedniej wojny, zostałem powołany do wojska. Byłem zmuszony opuścić rodzinny dom – od tego czasu rodzina musiała zacząć radzić sobie beze mnie – matka zmarła w 1940 roku. Zostałem wysłany do Darmstadt na szkolenie piechoty. Zrządzeniem losu, mieszkałem dokładnie w tym samym baraku, w którym około 28 lat wcześniej przebywał mój ojciec na własnym szkoleniu. W mojej grupie było jedenastu Polaków i jeden Niemiec z Frankfurtu.

Pewnie zastanawiasz się – jak to jest, być wcielonym do wrogiej armii? Musiałem to zaakceptować, ponieważ nie było żadnej innej drogi. Wszystko sprowadzało się do tego, aby przeżyć. Na całe szczęście byliśmy traktowani na równi z niemieckimi żołnierzami. Po sześciotygodniowym szkoleniu, pociągiem towarowym, zostaliśmy wysłani na front wschodni.

Miałem wtedy ogromne szczęście, ponieważ pierwotnie zostaliśmy wysłani do Stalingradu ale przez to, że Rosjanie odbijali front zachodniej Moskwy, zostaliśmy przekierowani jako posiłki właśnie tam. Jeden z mieszkańców mojej wioski został wysłany do Stalingradu i od tego czasu słuch po nim zaginął. W 1942 roku dotarliśmy na linię okopów, w których do ramion byliśmy otoczeni brudną wodą. Pomimo ciągłego ostrzału, czuliśmy się tam całkiem bezpiecznie. Nie mieliśmy za wiele jedzenia i żywiliśmy się wyłącznie warzywną zupą, którą nazwaliśmy “Galop”, z powodu tempa, z jakim wypijaliśmy ją – nie było mowy o jakichkolwiek sztućcach. Okopy pełne były wody miejscami do ramion.

Nasza sytuacja polepszyła się nieco jesienią, kiedy to przybyły zapasy z okupowanych części Rosji. Nasz front rozciągał się wzdłuż rzeki Oka. Okopy były głębokie i solidne; zbudowano drogi dla zaopatrzenia i w tamtym czasie byliśmy porządnie nakarmieni i przygotowani do walki – przed nami rozciągały się pola minowe i druciane zapory. Zostaliśmy tam około roku. Moi współtowarzysze z Bawarii traktowali mnie jak jednego z nich, wspólnie żartowaliśmy z Hitlera, ale na szczęście nie ponieśliśmy żadnych konsekwencji.

W maju 1943 roku wróciłem do domu na trzy tygodnie i przez większość podróży zastanawiałem się, jak zostanę przyjęty w rodzinnych stronach jako żołnierz wrogiej armii. Nie miałem jednak powodów do obaw – moja rodzina, przyjaciele i sąsiedzi podeszli spokojnie do sytuacji, w której się znalazłem. Może wpłynęło na to nasze odcięcie od głównych wydarzeń tamtego czasu. W mojej okolicy prawie wszyscy utrzymywali się z rolnictwa i chociaż jedzenia nie było za wiele, wszystkie potrzebne rzeczy można było zdobyć na czarnym rynku. Życie było całkiem inne niż w Generalnym Gubernatorstwie [jednostka administracyjno-terytorialna utworzona przez III Rzeszę na podstawie dekretu Adolfa Hitlera z 12 października 1939 – przyp. red.]

Podczas powrotu z przepustki niedaleko mnie wybuchł rosyjski pocisk, którego odłamek zranił mnie w szyję. Spędziłem 6 tygodni w szpitalu w Brnie, które dzisiaj znajduje się na terenie Czech. Po wyjściu stamtąd i dwutygodniowej przerwie, dostałem nowy mundur i odesłano mnie z powrotem na front. Wiele się wtedy zmieniło – zamknąłem się w sobie. Już wcześniej nie byłem wielkim entuzjastą, nigdy nie wyrywałem się pierwszy do walki, wykonywałem rozkazy, ale po najmniejszej linii oporu.

Pewnego dnia spotkałem znajomego Polaka, który przedstawił mi swój plan ucieczki z armii. Planował postrzelenie się, aby zostać odwołanym z armii, ale bez większego uszczerbku na zdrowiu w późniejszym czasie. Mężczyzna postrzelił się w udo. Nie został odwołany z armii, ale nie wrócił już na front. Skoro jego plan się powiódł, postanowiłem zrobić to samo, chociaż nie było to tak proste, na jakie w tamtej sytuacji wyglądało. Rana musiała wyglądać poważnie i musiała być spowodowana rosyjską kulą. Broń rosyjska była mniejszego kalibru niż niemieckie pistolety maszynowe. W okolicy było sporo takich kul. Oczyściłem magazynek z nabojów i w komorze umieściłem rosyjską kulę. Postanowiłem postrzelić się w ramię, jednak okazało się to dosyć trudne przy pomocy karabinu maszynowego i nie trafiłem. Prawie trafiłem żołnierza nieopodal mnie, naturalnie nie był zbytnio wyrozumiały.

Podczas drugiej próby przestrzeliłem kawałek ramienia, ale zostałem wysłany tylko na 12 dni do szpitala polowego, po czym ponownie wróciłem na front. Podczas mojej rekonwalescencji Rosjanie przeprowadzili natarcie na froncie kijowskim przesuwając go jednocześnie daleko na zachód. Po powrocie do okopów podjąłem trzecią próbę. Tym razem zostałem zabrany do szpitala w Dreźnie, w którym spędziłem dwa tygodnie, a na kolejne dwa dostałem przepustkę. Na szczęście nikt nigdy nie oskarżył mnie o samopostrzelenie. Myślę, że lekarze domyślali się, ale na szczęście zatrzymali te informacje dla siebie.

Kolejny raz powróciłem na front, tym razem niedaleko Charkowa, na Ukrainie. Byliśmy tam bardzo długo i właściwie czekaliśmy aż Rosjanie nas okrążą i wyrżną. Wtedy wpadłem na nowy pomysł wydostania się. Do ucha wlałem sobie wysokoprocentowy spirytus. Było to bardzo bolesne doświadczenie, ucho było silnie poparzone od wewnątrz, przez co zostałem skierowany do szpitala we Lwowie. Spędziłem tam wspaniałe cztery tygodnie, podczas których chodziłem do oper i teatrów – jednak zawsze za dnia, ponieważ po zmroku nie było bezpiecznego miejsca dla człowieka w niemieckim mundurze. Niestety ten czas szybko przeminął i znowu wróciłem na front, tym razem w okolice Kowna na granicy z Polską. To był maj 1944 roku. Pamiętam dobrze jeden incydent z tamtego czasu, kiedy to pojmaliśmy grupę 30 partyzantów. Oficer kazał przesłuchać kilku z nich, a resztę rozstrzelać. Dowiedział się on tylko, że nie byli to Polacy, a Ukraińcy i to w dodatku walczący po niemieckiej stronie.

Przez jakiś czas panował spokój. Pod koniec lipca Rosjanie ponownie zaatakowali. Po raz kolejny zdecydowałem się na postrzelenie kulą, którą miałem przy sobie przez kilka miesięcy, czekając na dobrą okazję do jej użycia. Tym razem trafiłem do szpitala w Sztrasburgu.

W październiku 1944 roku pojawili się Amerykanie i szpital został ewakuowany. Wielu pacjentów wysłano na wschód, ale ranni, którzy potrafili ustać na nogach – w tym ja – zostali wysłani do walki z Jankesami. Pewnej nocy, jeden z moich współtowarzyszy, wybiegł na ziemię niczyją i poddał się Amerykanom. Ja bałem się podjąć taki krok ze względu na rodzinę, z którą nie wiadomo co mogłoby się stać. Zbliżali się Amerykanie. Szpital został ewakuowany. To był bardzo cichy czas. Słychać było jedynie szum samolotów nad głowami, nie było żadnych strzałów. Wojna była całkiem inna od tej prowadzonej na wschodnim froncie.

Na froncie wschodnim to była wojna totalna, ciągłe walki do śmierci. Obie strony konfliktu nie dały sobie kwadransa odpoczynku i obie strony wkrótce ranne rutynowo umierały w zimnej krwi. 8 października 1944 roku koszmarnie padało. Dziura, w której się ukrywałem była pełna wody Amerykanie strzelali ze swoich armat aż w końcu przyszli i tak jak pozostali poddałem się. Nikt nie chciał walczyć, nie mieliśmy już co jeść. Zamknięto nas na kilka dni w starych francuskich barakach. Chcieli sprawdzić czy nie kłamiemy. Dla nas wojna się skończyła, i w końcu odetchnęliśmy z ulgą.

Byłem trzymany jako jeniec przez kilka tygodni, ciągle przemieszczając się po Francji. My Polacy dostaliśmy ofertę dołączenia do polskiej armii. Miałem dość wojny więc nie za bardzo podobał mi się ten pomysł. Jednakże w marcu 1945 roku dołączyłem. Dostaliśmy brytyjskie mundury i przetransportowano nas do Szkocji gdzie rozpoczęliśmy trening. Po raz pierwszy w życiu jadłem biały chleb. Żyło się dobrze. Zostałem z armią w Szkocji i nigdy nie musiałem iść znów walczyć.

Dzień zwycięstwa, był to 8 maja 1945 roku, ale ja nie mogłem tego celebrować. Moja Ojczyzna i moja rodzina była okupowana przez Rosję. Zostałem zwolniony ze służby w maju 1947 roku. Przeprowadziłem się do Londynu gdzie znalazłem pracę na budowie. Razem z grupką Polaków spędzałem czas budując domy w Ilford. W 1946 roku spotkałem Ewę podczas tańca w bazie Rafu w Szkocji. Przez cztery lata byliśmy parą więc pojechała ze mną do Londynu gdzie pobraliśmy się w 1950 roku i odtąd żyliśmy szczęśliwie. Nasze pierwsze mieszkanie miało dwa pokoje znajdowało się niedaleko London Bridge. Dwie łazienki były dzielone na cztery mieszkania, płaciliśmy za nie 14 szylingów tygodniowo. W 1954 roku dostaliśmy szansę zakupu domu na Shakespeare Road, Herne Hill. Kosztowało to 1000 funtów z 250 funtami w depozycie i z opłatą tygodniową 39 szylingów. W marcu 1960 roku dostaliśmy ofertę na nasz dom na Sheakspeare Road. Przenieśliśmy się więc na Hawarden Grove, gdzie wciąż mieszkamy.

Po wojnie, jak wielu Polaków, chciałem zamieszkać w Stanach czy Kanadzie. Miałem też ambicję żeby wrócić wreszcie do mojej Ojczyzny – zapłaciłem za jedną wizytę w 1960 roku. Znalazłem się w sytuacji, w której ciągle byłem osobą podejrzaną i byłem przesłuchiwany przez służbę bezpieczeństwa. Powojenna Polska nie była już dla mnie. Miałem złamane serce i po raz pierwszy płakałem.

To jest moja historia. Jest wiele rzeczy, o których mogę jeszcze powiedzieć – jak śmiercionośna rosyjska zima. Jedenastu z moich kuzynów zostało zabitych, na 70 wraz ze mną rekrutowanych przeżyło 11. Straciłem mój kraj ale zyskałem miejsce, w którym znalazłem miłość i jestem szczęśliwy. Może ludzie będą się śmiali z moich sposobów wydostania się z niemieckiej armii, albo zadawać pytania dlaczego musiałem to robić, ale zostałem zmuszony do opuszczenia mojego rodzinnego domu i mojej rodziny by walczyć po stronie nieprzyjaciela.

Wszystko to co powiedziałem, jak wszystko inne zależy od czasów i okoliczności. Wszystko o czym mogłem myśleć to było jak przeżyć? Jak ochronić moją rodzinę i jak uciec z horroru jakim była wojna na froncie wschodnim.

Tłumaczenie: Bartosz Burzyk

Tytuł org. (tłum.): Moja podróż do Herne Hill

Publikacja za zgodą: Herne Hill Society Magazine (2011), autor: John Brunton

Zdjęcia: za zgodą rodziny

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.